piątek, 20 września 2013

Pierwsza i ostatnia wizyta Krakowie

Zamieszczam tego posta z olbrzymim opóźnieniem ale bardzo dużo się działo u nas w międzyczasie, wliczając w to dwutygodniowe wakacje. Do kliniki "Diagnoza" zadzwoniłam z końcem lipca. Ze względu na napięty grafik zaproponowali mi termin wizyty na nieco ponad tydzień przed moim wyjazdem na wakacje. A ponieważ na kask oczekuje się ok. 2 tygodni uzgodniłam z recepcjonistką, że wizytę umówimy tuż przed naszym wyjazdem zaś kask odbierzemy po powrocie.W międzyczasie zlecili nam wykonanie badań - usg przezciemieniowego głowki i badania dnia oka - co mi się udało i z czego jestem niezwykle dumna bo znaleźć dla niemowlęcia okulistę w tak krótkim czasie zakrawa na cud ;) I tym samym z radością w sercach 27 sierpnia pojechaliśmy do Krakowa na umówioną wizytę z Maciusiem. Dziecko nam zrobiło po drodze niespodziankę ponieważ wrzuciliśmy go głodnego i śpiącego do auta, licząc na to, że niedługo się obudzi na karmienie i zrobimy postój a on... spał aż do samego Krakowa ^^ Czyli nieco ponad 7 godzin jechał na głodniaka ;) W dobrych nastrojach dojechaliśmy na miejsce, nakarmiliśmy dziecko i z zadowoleniem stwierdziliśmy, że zostało nam pół godziny do umówionej wizyty, która miała być o 14.30. "Diagnoza" podzieliła sobie pomieszczenia kliniki i samą terapię kaskową przenieśli do budynku obok. Pomieszczenia ładne i nowiutkie ale... z zaskoczeniem stwierdziłam, że powierzchnia poczekalni nie pomieściłaby dwóch wózków z rodzicami ^^ Poczekalnia miała może długość 4 kroków w każdą stronę, do tego były drzwi do 2 gabinetów, pomieszczenia służbowego i toalety.

fot. chłopaki w poczekalni - na prawo drzwi gabinetu na lewo łazienki ;)

Wraz z nami czekały jeszcze 2 rodziny, w tym jedna z bliźniakami, i nie bardzo było co ze sobą zrobić. No ale wnętrze przytulne, personel bardzo miły, wzięli od nas wszystkie dane i w tym momencie skończyły się pozytywne wrażenia tego dnia. Zaczęło się czekanie. Czekanie. I czekanie.... Lekarz spóźnił się godzinę. Nas do gabinetu przyjął prawie 3 godziny po umówionym terminie. Moje dziecko dostało fioła w tej poczekalni. Jako raczkujący maluch wyrywał nam się z rąk, żeby się choć trochę poruszać i nawet nie płakał tylko z nudów porykiwał jak mały jelonek. Skończyło się to tym, że wylądowałam z dzieckiem w toalecie bo był tam przewijak i stałam nad nim a on na tym przewijaku biedny dokonywał różnych dziwnych ewolucji niczym małpka w klatce. W nie najlepszym nastroju wchodziłam do gabinetu, nie mówiąc już o tym, że byliśmy z mężem trochę zniecierpliwieni. Mąż mnie rozbawił wchodząc bo spojrzawszy na doktora szepnął mi do ucha, że mu nie ufa bo jest jakiś taki młody :P (a byli gdzieś w tym samym wieku haha ;)  ) Pan doktor obejrzał Macia, wszystkie wyniki badań i zrobił małemu usg szwów czaszkowych. Ku mojemu zaskoczeniu stwierdził, że owszem, wiek Maćka, spłaszczenie główki i wyniki badań kwalifikują go do terapii ale te szwy czaszkowe jakieś takie słabo widoczne na tym usg, to trzeba zrobić jeszcze... tomografię komputerową głowy! Szczęka mi kłapnęła z łoskotem i od tej chwili podzieliłam zdanie męża, że też doktorowi nie ufam. Pan doktor rozkosznie stwierdził, że tomografia głowy to jakieś 200 zdjęć rentgenowskich no ale za to szybko bo takie badanie trwa tylko 40 sekund :) Tylko, że na takie badanie to trzeba się z dzieckiem na 2 dni położyć do szpitala bo tomografię u małych dzieci robi się pod narkozą... Zapytałam czy to jest konieczne i po co to - lekarz stwierdził, że trzeba to zrobić przed założeniem kasku, bo jeśli szwy okażą się pozrastane to terapia kaskowa nie przyniesie żadnego skutku. Tyle, że jak sam robił usg to widział, że szwy są częściowo widoczne, do tego misiu ma duże, niezarośnięte jeszcze ciemiączko. I stwierdził, że koniecznie musimy na tą tomografię przyjechać do niego do szpitala w Krakowie...



Ręce mi opadły. I o ile przyjechaliśmy z mężem z olbrzymimi nadziejami i entuzjazmem do Krakowa tak wyjeżdżaliśmy strasznie rozczarowani i z podciętymi nieco skrzydłami. Jak wychodziłam z gabinetu to jednocześnie byłam wściekła i chciało mi się ryczeć. Przebyliśmy taki kawał drogi i wróciliśmy z niczym. Nawet nie zdjęli Maćkowi pomiarów główki. Pan Doktor stwierdził, że owszem czas jest ważny ale te dwa czy 3 tygodnie więcej nie zrobią już żadnej różnicy... Ale jak to???? No przecież to są ostatnie chwile kiedy ta głowa jeszcze szybko rośnie!!! Dla mnie każdy dzień robi różnicę. Za spóźnioną wizytę o 3 godziny, która trwała jakieś 30 min skasowali w sumie 280 zł i nie powiedzieli nawet słowa przeprosin za opóźnienia. Tak nas skołowali w tej "Diagnozie", że całą drogę powrotną do Warszawy zastanawialiśmy się z mężem co zrobić. Nie chcieliśmy robić tomografii, nie takiemu małemu dziecku i nie z tak błahego powodu. I nie chcieliśmy jego łepka tak zostawić. Doszliśmy do rozpaczliwego wniosku, że w ostateczności zmusimy "Diagnozę" do zrobienia kasku na naszą odpowiedzialność bez dodatkowych badań ponosząc ryzyko braku rezultatów terapii. A następnego dnia po powrocie do domu ochłonęłam nieco i stwierdziłam, że skoro kaski i tak są wysyłane z Berlina to napiszę bezpośrednio do nich i zapytam jakie jest ich zdanie. Ku mojemu zdumieniu na zapytanie odpowiedzieli niemal natychmiast. Korespondowałam dość długo z założycielem Cranioformu Dr. Ch. Blecherem. Doktor wyraził zdziwienie ilością badań zleconych przez "Diagnozę" a także nie znalazł uzasadnienia dla wykonywania tomografii. Nawet usg w jego opinii nie było konieczne, zdiagnozował Macia na podstawie zdjęć jakie mu przysłałam ponieważ zrastające się przedwcześnie szwy zniekształcają głowę dziecka i to widać gołym okiem. Powiedział mi, żebym nie pozwoliła zrobić swojemu dziecku zbyt wiele. Dodał, że nigdy nie słyszał o lekarzu, który nas przyjmował, zaś oni współpracują w Krakowie z dr. Olgą Milczarek, o której z kolei mi nikt w "Diagnozie" nic nie powiedział. Dr. Blecher zupełnie bezinteresownie skonsultował Maciusia i wszystkie jego wyniki razem z diagnozą postawioną w Krakowie z Panią Doktor i przekazał mi ich wspólną opinię. Zaś na samym końcu zaproponował mi przyjazd do Berlina co przyjęłam z absolutną i nieskrywaną ulgą. Po korespondencji z Berlinem  nareszcie mogłam odetchnąć, zeszły ze mnie emocje i przez następne dwa tygodnie wakacji odreagowywałam przeżycia związane z kaskiem Macia. Wizytę umówili nam na 16 września w poniedziałek o 9.30 więc musieliśmy z mężem skrócić wakacje o 1 dzień tak, aby chociaż jedną noc przespać w domu bo w niedzielę o 1 w nocy (czy też już raczej w poniedziałek) musieliśmy ruszyć w drogę, żeby zdążyć. Co było dalej napiszę w następnym poście ;) Co prawda powyższy opis naszej wizyty w "Diagnozie" nie stawia ich w najlepszym świetle ale pamiętajcie, że jest on też bardzo subiektywny. Nie wymieniam nazwiska lekarza bo jest to na pewno dobry specjalista. Nie odwodzę także nikogo od wizyty w Krakowie bo wydaje się, że to nie jest zła klinika. W ciągu tych trzech godzin czekania przychodziło kilka rodzin z kurdupelkami w kaskach na kontrole i szlifowanie i wszyscy byli uśmiechnięci i zadowoleni. Wszyscy się pozytywnie wypowiadali na temat terapii i samej klinki. Bardzo możliwe, że mieliśmy z mężem po prostu zwykłego pecha. I mama Adasia też. I Zuziowa mama także :P

1 komentarz:

  1. Jako mama Adasia muszę otwarcie przyznać że z perspektywy czasu dziś jechałabym do Berlina... Mądry Polak po szkodzie :)

    OdpowiedzUsuń